czwartek, 3 września 2020

Rozdział 2

Nie mogła zasnąć pozbawiona przyjaznego ciepła i cichego, sennego pochrapywania Molly. Do północy przewracała się z boku na bok, szukając pomocy w cichym liczeniu baranów, a kiedy w końcu wstała, aby przynieść sobie szklankę wody, sen czmychnął bezpowrotnie.

Usiadła w wielkim fotelu pod oknem, z którego roztaczał się widok na otuloną ciemnościami dolinę, z rzadka rozjarzoną kilkoma niewielkimi ognikami świateł.

I wtedy wróciły niechciane wspomnienia, które zatruwały ją swoim jadem przez ostatnie lata.

W trakcie przygotowywania do pogrzebu tak bardzo potrzebowała otuchy i dobrego słowa, że wygospodarowała czas, aby odwiedzić rodziców. Miała nadzieję znaleźć w nich oparcie, przeprosić za stare kłótnie. Mimo starań rany zadane przez Jeremy'ego i Hannę kładły się cieniem na wzajemnych stosunkach rodzinnych. Jej rodzice w ogóle nie chcieli z nią utrzymywać kontaktu.

W tym czasie zakończyła wreszcie staż, zyskała prawo do wykonywania zawodu i postanowiła natychmiast zmienić klimat, okolicę oraz swoje życie.

Tak właśnie znalazła to niezwykłe miejsce.

Za oknem pojawiły się pierwsze przebłyski nadchodzącego świtu. Wstaje nowy dzień. Nic nie może być gorsze od tego, co zostawiłam za sobą, pomyślała, przeciągając się w cudownie wygodnym fotelu. Nie mogła się bardziej pomylić.

Przez kilka dni porządkowała dom, układała starannie zbiory na półkach, a pozostały czas poświęcała Molly.

Dla małej dziewczynki odkrywanie tajemnic nowej siedziby było niekończącą się zabawą, zaglądała we wszystkie zakamarki, starała się być bardzo pomocna, robiąc przy tym mnóstwo zamieszania. Każda praca nudziła ją szybko, bo obok było jeszcze tysiące rzeczy do odkrycia, więc upilnowanie jej było sztuką samą w sobie.

Obie zmęczone rozgardiaszem usiadły na kanapie z ogromnymi kubkami gorącego kakao w dłoniach.

Przeprowadzka dobiegła końca. Brian, jako dobry duch zadbał o wszystko.

W kuchni oprócz koniecznych sprzętów znalazła prostą i funkcjonalną zastawę stołową, sztućce, a nawet zapas worków na śmieci. Nie musiała się o nic martwić, szczęśliwa jak nigdy dotąd zapadła w błogostan, przytulając Molly.


Następnego dnia czekała ją wizyta w gabinecie doktor Catherine Pearl, po której, zgodnie z umową, miała przejąć praktykę. Podczas pierwszego spotkania nie zrobiła na niej pozytywnego wrażenia – wysoka i sztywna za bardzo sposobem bycia i wyglądem przypominała Elenie matkę. Od razu potraktowała ją z góry.

– Nie sądziłam – powiedziała, taksując ją krytycznie. – Że jest pani taka młoda. Ile pani ma właściwie lat?

Uznała to pytanie za wielce nietaktowne, więc uśmiechnęła się nieco sztucznie.

– Jestem starsza, niż na to wyglądam – powiedziała. – Lecz widocznie młodsza niż obowiązujące tu standardy.

Roześmiała się, miała przyjemny, niski tembr głosu.

– I zdecydowanie bardziej pyskata. – Podniosła się z fotela. – Widzę, że wspaniale da sobie pani radę.

Doktor Pearl odchodziła na zasłużoną emeryturę i miała zamiar przeprowadzić się do Karoliny Północnej.

– Na stare lata – powiedziała, puszczając do niej oko. – To co oferują słoneczne plaże jest potrzebne, aby się przekonać, czy się jeszcze żyje.

Zostawiła Elenie swój gabinet i pacjentów.

– Nie licz tu na ciekawe przypadki. Miejscowi nie chorują za często, czasem trafi się angina, czasem jakiś atak reumatyczny. Nic, co przydałoby się do pracy naukowej. Gorzej, kiedy zjeżdżają turyści, nie można się wtedy opędzić od pacjentów. Złamania, rany kłute i zatrucia są na porządku dziennym. Zawsze mnie zastanawiało, jak się to dzieje i co ci ludzie robią, że od rana do wieczora kłębi się u mnie nieopisany tłum. Pracy ci przez letnie miesiące nie zabraknie, to pewne.

Elena podpisała z Catherine wyjątkowo korzystną umowę, na mocy której przez pięć lat będzie spłacać gabinet w ratach, określonych wysokością dochodów.

– Zdobędę w ten sposób dodatkowy grosz do emerytury – uśmiechnęła się ciepło. – A ty pewnie jesteś spłukana po tylu zakupach.

Niestety, była to okrutna prawda, na koncie zostało jej tylko tyle, żeby przetrwać do pierwszej wypłaty. Pieniędzy, które dostawała Molly od rodziny Hanny, a były to spore sumy, postanowiła nie ruszać, dopóki mała nie stanie się na tyle dorosła, żeby sama nimi dysponować. Dzięki tej decyzji, czuła się całkowicie uwolniona ze szponów rodziny swojej szwagierki. Nie zawdzięczała im nic i chciała, aby tak pozostało.

Wyszła z domu podniecona i nieco zdenerwowana. Do opieki nad Molly nieoceniony Brian polecił dawną znajomą, która od razu zjednała sobie ich sympatię. Była to niezwykle ujmująca kobieta. Sama miała dwójkę dzieci, więc wszystko przekładała na własne doświadczenia.

– Nie będę kłaść jej po południu – odparła zaraz po otrzymaniu konkretnych wskazówek. – Dziecko odkrywa nowy dom i okolicę. Pani by na jej miejscu zasnęła? Kiedy będzie zmęczona, zauważę, ale proszę mnie nie zmuszać do przestrzegania rygorystycznie określonych godzin.

Elena bez słowa skapitulowała i od razu polubiła rozgarniętą, uśmiechniętą Caroline.

Jednak najważniejsza okazała się aprobata Molly, która z radością powitała nową opiekunkę.

– Tu jesteś, urwisie – przywitała ją Caroline z promiennym uśmiechem. – Pewnie chcesz mnie oprowadzić po domu?

Onieśmielona Molly wyłoniła się zza nóg Eleny, uśmiechnęła ufnie i podała Caroline rękę.

Kamień spadł Elenie z serca. Na ile było to możliwe, organizowała sobie powoli życie, miała dom, pomoc do dziecka i pracę.

Zapowiadał się dobry dzień. Tarcza słoneczna wychylała się znad drzew, w powietrzu trwał rześki zapach sosen i panował przyjemny chłodek wrześniowego poranka, który zwiastował krystaliczne przedpołudnie.

Caroline i Molly, trzymając się za ręce, pomachały do niej z werandy.

Nie mogła się oprzeć głupiej zachciance i zamiast jechać samochodem, poszła pieszo. Na zakręcie spojrzała jeszcze raz na tonący wśród drzew piękny dom i ruszyła przed siebie, nie mogąc nacieszyć się świeżością dnia oraz cudownym uczuciem wolności, które wręcz rozrywało serce.

Dookoła panowała cisza przerywana tylko z dala niosącym się śpiewem ptaków. Długi łuk drogi opadał łagodnie w stronę, skąd rozpościerał się widok na całe miasteczko.

Jezdnia schodziła możliwie łagodnie ze zbocza, co rusz to oddalając się, to przybliżając do dwóch ogromnych, czarnych sosen stojących u wylotu szerokiego parkingu. Tu przebiegała granica lasu, który musiał ustąpić miejsca rozłożonym na płaskim terenie domom. Stojące obok siebie, białe i zadbane tworzyły bardziej promenadę niż ulicę.

Subtelny zapach kwiatów przypominał jej wieczory na Hawajach, ale pospiesznie odrzuciła to skojarzenie.

Uliczka zawiodła ją na szeroki plac. Centralnym punkt placu stanowił rozciągnięty owal, na którym wśród niskich krzewów i starannie utrzymanych kwiatowych klombów górowała wyjątkowo nieudana rzeźba. Urody monumentu nie można się było dopatrzeć w topornie oddanych rysach ludzi, ich zamaszystych gestach i przedziwnych pozach. Jednak sam – jak go szumnie nazywano – park robił bardzo miłe wrażenie.

Drewniane ławeczki rozsiadły się przy wysypanych białym żwirem alejkach, a pięknie utrzymane róże oplatały niewielkie cztery pergole, które stanowiły wejście do wnętrza tej oazy ciszy i spokoju.

Skwer był otoczony przez rynek poważnymi, przysadzistymi budynkami.

Na wprost pomnika stał ratusz, którego dobudowywane skrzydła symbolicznie obejmowały plac. Ta budowla, która w każdym innym miejscu raziłaby architektonicznym chaosem, tu wyglądała jakby była na właściwym miejscu, nadając całości specyficzny styl.

Po lewej stronie mieściły się restauracja i pizzeria, obok było kilka sklepów oraz niewielka księgarnia, wzdłuż pętli, którą wyznaczała droga, stała jeszcze ceglana biblioteka i sklep z rękodziełem.

Na prawo od ratusza połączony z nim ścianą znajdował się biały, parterowy budynek, tu mieściła się apteka i gabinet lekarski.

Przed gabinetem na krześle siedziała doktor Catherine Pearl ostentacyjnie wystawiając twarz na być może ostatnie w tym roku promienie letniego słońca.

– Witam szanowną koleżankę po fachu – powiedziała na jej widok, osłaniając oczy dłonią. – Coś nie spieszyłaś się pierwszego dnia do pracy. To źle wróży na przyszłość.

– Sądząc po liczbie oczekujących pacjentów, mogłabym spokojnie obejść cały New Hampshire i wyskoczyć na szybkie zakupy do Bostonu – Elena uśmiechnęła się do niej promiennie.

– Pozory mylą. Cały wczorajszy dzień zastanawiałam się, jak umilić ci pierwszy dzień w pracy, i przygotowałam trochę dokumentów do przejrzenia. Poproś Isabelle, żeby zaparzyła mi kawę i wyniosła stolik. Jeśli będziesz miała jakieś pytania, wal jak w dym, bo nie zamierzam się stąd ruszyć przez następne kilka godzin.

Otworzyła drzwi i weszła do sporej poczekalni pomalowanej wesołą, słoneczną farbą. Za lśniącym kontuarem siedziała, zacięcie tłukąc w klawisze komputera, recepcjonistka Isabella, którą odziedziczyła wraz z gabinetem. Była to dość młoda, na oko dwudziesto-pięcioletnia, pielęgniarka, a ponieważ nie dzieliła ich zbyt duża różnica wieku, od razu przypadły sobie do serca.

– Bardzo marudził? – spytała Isabelle, podbródkiem wskazując zamknięte drzwi.

– Nie specjalnie, chce żebyś jej zrobiła kawy i wyniosła razem ze stolikiem. Okopała się tam i zamierza spędzić popołudnie, łapiąc opaleniznę.

Dziewczyna westchnęła z udawanym żalem.

– Rażąca niesprawiedliwość – powiedziała. – Napiszę skargę do związku, bo każe mi usługiwać poza miejscem pracy.

Elena szybko rozgryzła ich wzajemną grę. Obie bardzo się lubiły, a drobne złośliwości, naburmuszone miny i kąśliwe uwagi nigdy nie przeradzały się w poważniejsze kłótnie, jakby były czymś w rodzaju zaworu bezpieczeństwa.

Pearl nie zwracała się do niej inaczej niż „panno Isabelle”, lecz gdy zachodziła taka potrzeba, umiała usadzić jednym słowem niecierpliwego lub niegrzecznego pacjenta. Zdarzało się to jednak niezwykle rzadko, ponieważ znacznie częściej musiała przywoływać do porządku tych, którym młoda pielęgniarka wpadła w oko.

Ciemnowłosa, kształtna, o ładnych rysach mimowolnie prowokowała mężczyzn uśmiechem i swobodnym zachowaniem do zamiany formalnej rejestracji niemal we flirt. Doskonale wiedziała, jak grać kobiecymi atutami. Stonowane garsonki lekko uwypuklały apetyczne krągłości, a spódniczki sięgające powyżej kolana idealnie podkreślały zgrabne nogi. Wizerunku dopełniał dyskretny makijaż i skromnie upięte, długie włosy. I choć jej twarz krytykom mogłaby wydawać się nieco zbyt krągła, jednak ładnie zarysowane kości policzkowe oraz wyjątkowo miły sposób bycia sprawiały, że prawie wszyscy byli pod jej urokiem.

Isabelle świadoma czaru, jaki roztaczała, z całą premedytacją wykorzystywała go wobec doktor Pearl, pacjentów, a nawet Eleny. Robiła to w tak rozbrajająco urokliwy sposób, że nawet „surowa” Pearl wielokrotnie kapitulowała na widok jej spojrzenia spod długich rzęs. Ona z kolei traktowała przełożoną z szacunkiem, której daleko było do służalczości, umiała grzecznie, choć stanowczo przedstawić swoje zdanie. Najczęściej sięgała po subtelnie kąśliwe docinki, których była mistrzynią.

Razem stanowili zgrany zespół. Elena bardzo chciała popracować z nimi przez kilka miesięcy, aby wdrożyć się do nowych obowiązków spokojnie i bez pośpiechu. Niestety plany doktor Pearl nie uwzględniały jej powolnej adaptacji.

Miała zamiar dokładnie za tydzień leżeć na plaży w Outer Banks i korzystać z życia do woli.

Oczywiście nie żartowała, mówiąc o przygotowanym dla Eleny stosie dokumentów. Starannie ułożone i posegregowane w pudłach oznaczonych napisami „Ważne” i „Mniej Ważne” znajdowały się karty pacjentów wypisane drobnym, starannym pismem. Jak zapowiedziała, nie lubiła i nie używała komputera do prowadzenia dokumentacji, więc każda sporządzona odręcznie karta liczyła co najmniej kilkadziesiąt stron.

Zabrała się najpierw za pudło opisane „Ważne” i zaczęła przeglądać informacje o przewlekle chorych. Nie miała żadnych uwag do samego przebiegu leczenia, podawanych leków ani sposobu diagnozowania. Doktor Pearl była rzetelnym fachowcem o ogromnym doświadczeniu i wiedzy. Dopiero zapadająca powoli ciemność zmusiła ją do wstania z fotela. Zapaliła światło i mimowolnie spojrzała na zegarek. Było już późno. Wyszła do poczekalni, Isabelle podniosła na nią wzrok.

– Ależ panią urządziła – powiedziała z nieukrywanym współczuciem. – Co prawda doktor Pearl prosiła, żeby pani nie przeszkadzać, ale dochodzi szósta i chciałabym zapytać, czy będę jeszcze potrzebna?

– Możesz iść do domu, ja tu jeszcze chwilę posiedzę i skończę, co zaczęłam, a jeśli jutro będzie tak samo, możesz wyjść znacznie wcześniej, nawet o drugiej.

Asystentka wstała, obciągając krótki, kremowy żakiecik, a dusza Eleny westchnęła rozdzierająco. Zazdrościła kobietom takim jak Isabelle urody, swobodnego stylu bycia i odwagi, uważając się za dokładne ich przeciwieństwo.

Skażona trudnym dzieciństwem i dorastaniem narzuciła sobie dystans do świata i ludzi, tym bardziej że według własnej oceny nie miała nic ciekawego do powiedzenia ani zaoferowania.

O czym miała opowiadać podczas spotkań towarzyskich? O tym, jak z regularnością szwajcarskiego zegarka jej ojciec upijał się co sobota, urządzając karczemne awantury, a pasem próbował wtedy wychowywać dzieci? A może o tym, że od najmłodszych lat musiała zajmować się  bratem, bo matka bez reszty poświęciła się oglądaniu programów telewizyjnych ze szczególnym uwzględnieniem tych, które specjalizowały się w sprzedaży wysyłkowej?

Młodość i dzieciństwo zapamiętała jako ponury rozdział swojego życia.

Z całego serca nienawidziła swojego domu, nieustannych awantur i siebie – za to, że tak łatwo dała się zaprząc do kieratu. Żałowała, że nie ma odwagi przeciwstawić się ojcu, potrząsnąć otępiałą matką.Dom rodzinny okradł ją z młodości, rzucając na pastwę zbyt wczesnego dojrzewania i skaził przy tym charakter nieustannym zamartwianiem się, braniem odpowiedzialności za siebie i wszystkich dookoła. Czasem czuła się wśród rówieśników jak zmęczona życiem sześćdziesięciolatka.

Na wszystko, co dobre, musiała ciężko zapracować. Niepewna siebie, zakompleksiona i nieufna wobec świata robiła, co mogła, aby zniknąć z horyzontu, nie odpowiadała na zaczepki, nie ripostowała dwuznacznych żarcików, przekonana, że ich nadawcy pomylili obiekty lub są zwyczajnie uprzejmi. Taki subtelny akt litości dla brzydkiego kaczątka. Z reguły nie wiedziała, jak ma wybrnąć z takich sytuacji, jej policzki pokrywał wtedy lekki rumieniec, który traktowała jako kolejny powód do wstydu.

Zdecydowana rozpocząć samotne życie, całkowicie skupiła się na wychowaniu siostrzenicy i na pracy.

Patrząc teraz na Isabelle, zazdrościła jej nie urody i powodzenia, lecz nieskażonej złymi doświadczeniami naiwności. Przed nią otwierała się przyszłość, świat wypełniony nadziejami i szansami. Była niczym niezapisana karta, dla której dzień jutrzejszy mógł okazać się łaskawy i przyprowadzić księcia z bajki. Przy niej Elena czuła się zgorzkniała i obdarta ze wszelkich złudzeń.

Te niewesołe myśli przerwał dźwięk telefonu. Dzwoniła Caroline z pytaniem, kiedy można spodziewać się jej powrotu do domu, bo nie wie, czy już usypiać zmęczoną po całym dniu zabaw dziewczynkę.

Zerwała się z fotela jak oparzona, w pierwszym odruchu chciała zabrać do domu pozostałą dokumentację, ale w porę przypomniała sobie, że jak na złość przyszła na piechotę. Klnąc na własną głupotę i bezmyślność, szybko zamknęła gabinet i minęła opustoszałe biurko Isabelle.

Było bardzo późno, a ją czekał długi spacer.

Szła energicznie, mijając opustoszały park i wyludnione miasteczko. Teraz, gdy noc zapadła nad ulicami i skryła w mroku las, dolina zmieniła się nie do poznania.

Elena wychowała się w mieście, więc cisza wieczoru wśród gasnących lamp i nieznanych odgłosów przenoszonych echem ze wzgórz sprawiła, że poczuła lodowaty dotyk strachu.

Byle dotrzeć do parkingu, przekonywała się bez efektu.

Ogromne, czarne sosny wcześniej robiły na niej wrażenie strażników pilnujących bezpieczeństwa miasta, teraz stanowiły bramę, za którą rozpościerała się budząca grozę ciemność. Żadna lampa nie oświetlała drogi, żaden znak fluorescencyjnym blaskiem nie rozpraszał budzących trwogę głębin mroku.

Dochodzące stamtąd dźwięki jeżyły włosy na karku. Instynktownie przyspieszyła, nie bacząc na stromiznę wiodącej pod górę drogi.

W połowie wzgórza musiała przystanąć, bo nie mogła złapać tchu. Odruchowo podniosła głowę, spojrzała w górę i zamarła z otwartymi ustami wpatrzona w ogromny, ciemny kształt szybujący ponad lasem. W pierwszej chwili chciała zawrócić i pobiec z powrotem do miasteczka, ale przypomniała sobie o telefonie Caroline i o tym, że Molly czeka na nią w swojej niebieskiej piżamce.

– Wariatka – powiedziała na głos, próbując w ten sposób odegnać lęk. – Przestraszyłaś się kruka. – Nieco uspokojona ruszyła przed siebie, ale za nic nie spojrzałaby ponownie na niebo, bo to, co zobaczyła, na pewno nie było krukiem i wiedziała, że drugi raz nie dałaby się tak łatwo oszukać.


Sierpień dobiegał końca, natomiast turystów jak na złość przybywało. Zdarzały się takie dni, gdy w poczekalni panowała absolutna cisza i spokój, oraz takie, kiedy miała istne urwanie głowy.

Według naprędce ułożonej przez Elene teorii wszystkie wypadki szły seriami, jakby pacjenci zmówili się, że w tym samym czasie złapią przeziębienie, ulegną przeróżnym wypadkom, a przy okazji wpadną po poradę i na plotki. Najgorsze z tego były nagłe wizyty domowe, ponieważ nigdy nie było do końca wiadomo, czego należy się spodziewać.

Domki do wynajęcia i letnie posiadłości rozłożyły się za centrum tam, gdzie skręcająca droga miała odnogę wiodącą nad brzeg jeziora. Pośród drzew stały przyczepy kempingowe i namioty, a nieco dalej zaczynały się tereny prywatne.

Samo jezioro nie było duże. Wąskie i długie, kształtem przypominało rozciągniętą skarpetkę. Z jednej strony zamykało go potężne wzgórze bez plaż,obrośnięte gęsto drzewami, które moczyły swoje korzenie w wodzie. Dziki, nieskażony ręką człowieka krajobraz na każdym przybyszu robił ogromne wrażenie.

Przy dobrej pogodzie wzgórze rzucało na jezioro przyjazny cień i kusiło gęstym lasem rozpiętym na jego stromym stoku.

Podczas deszczowych, ponurych dni wzgórze zdawało się rosnąć i wyniośle władać doliną, zamykając ją dla świata i wprowadzając do niej mrok. Las stawał się czarny i nieprzystępny, a surowe zbocza potęgowały wrażenie klaustrofobicznej obręczy zaciskającej się na jeziorze i miasteczku.

Rzeka, zasilająca jezioro, była małym górskim strumykiem spływającym urokliwymi kaskadami z niewielkiego wzniesienia. Za wodospadami odnoga szosy łączyła się już z drogą międzystanową, która zataczała rozległy łuk i zabierała ze sobą koniec ulicy biegnącej koło jej domu. Doskonały dojazd i wspaniałe tereny wędkarskie co roku ściągały tu setki turystów. Jedynie dla nich i przez nich funkcjonowało jeszcze wyludniające się miasteczko. Jednak obecność gości przynosiła nie tylko korzyści.

Od początku sezonu, czyli końca maja, właściwie do połowy września lub października – jeśli rok był ciepły i słoneczny – przewalały się nieprzebrane tłumy, których jedyną rozrywką, jak twierdziła doktor Pearl, było upijanie się i sprawianie wszystkim kłopotu.

Nie była odosobniony w tym poglądzie.

Stali rezydenci, którzy wykupili działki i zbudowali tu domy, nie mogli ukryć pogardy dla niedzielnych wycieczkowiczów. Przybysze z dziką namiętnością oddawali się wędkowaniu za dnia, wieczorem zaś – rozróbom. Zdarzało się, że wzywano ją do nagłego przypadku. Nie dość, że dotarcie na miejsce było nie lada wyczynem, zważywszy, gdzie i jak rozkładali swoje przyczepy, to jeszcze często pijani imprezowicze dzwonili po lekarza, nie bardzo pamiętając dlaczego.

Pewnego razu okazało się, że wezwana do chorego miała po drodze kupić butelkę wódki i coś na ząb.

Po tym zajściu wściekła się na dobre i napisała kartkę, że każde nieuzasadnione wezwanie lekarza będzie dodatkowo płatne, jednak nigdy jej nie wywiesiła, ponieważ nad jezioro przybywali także ludzie, którzy przestraszeni tą informacją, nie wezwaliby pomocy nawet w razie konieczności.

A przypadków bardziej lub mniej skomplikowanych było bez liku.

Od pogryzienia przez komary, otwartych złamań po wstrząsy, udary mózgu i najgorsze – paraliże powypadkowe.

Dookoła jeziora kilka ogromnych tablic przestrzegało, że skakanie do wody jest niebezpieczne. Ale ludzkiej głupoty i brawury nie da się pokonać nawet za pomocą największych billboardów, toteż co najmniej dwa przypadki w sezonie miała niemal beznadziejne.

Młodzi ludzie odjeżdżali na sygnale całkowicie sparaliżowani, a ona myślała ze zgrozą o ich przyszłości, zdeterminowanej przez ten ułamek sekundy, gdy myśleli, że doskonale się bawią.

Praca w gabinecie wbrew zapowiedziom doktor Pearl dostarczała jej mnóstwa wyzwań i w duchu dziękowała sobie za przezorne odbycie rocznego stażu na oddziale ratunkowym.

Miejscowi nie chorowali często, co przypisać należało ich zdrowemu stylowi życia, bo od dawien dawna wszyscy poruszali się na rowerach. Nikogo nie dziwił widok wiekowych mieszkańców jeżdżących po zakupy z koszykami przyczepionymi do kierownicy. Do tego dochodziła zdrowa dieta złożona głównie ze świeżych ryb oraz hodowanych w przydomowych ogródkach warzyw.

Kilkoro starszych ludzi chorowało na reumatyzm, kilkoro miało inne związane z wiekiem dolegliwości, lecz najczęściej pomiędzy październikiem a kwietniem poczekalnia ziała pustką.

W takie dni dziękowała w duchu poprzednikowi, że wynegocjował niezależną od ilości pacjentów stałą pensję płaconą z kasy rady miejskiej, bo o ile w lecie spokojnie mogłaby mówić, iż jest to złoty interes, o tyle zimą nierzadko zdarzało jej się urywać z pracy. Wieszała wtedy na drzwiach kartkę z numerem telefonu, chociaż nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś zadzwonił.


Pierwsza zima upłynęła jej w podłym nastroju, Molly była marudna, a ziąb za oknami skuteczniej niż zakazy utrzymywał ją w domu, gdzie nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Elena kolejny raz w duchu przeklinała Hannę.

Mała rozbestwiona przez rodziców i przyzwyczajona do nieustannych zajęć teraz musiała zadowolić się krótkimi spacerami z Caroline i – jak mówiła, zabawnie przeciągając głoski – znosić nuuudę. Elena nie była w stanie dostarczać jej ciągle nowych rozrywek, bo jej wyobraźnia w tej kwestii już od dawna odmawiała posłuszeństwa.

Krótkie dni, dojmujące chłody i absolutny brak urozmaicenia nawet dla niej okazały się ciężką próbą, dlatego obie powitały z radością nadejście wiosny, a wraz z nią kolejną falę najeźdźców, którzy podbijali i kolonizowali małą mieścinę.

Od owego wieczoru, gdy zobaczyła na niebie ogromny cień, zaczęła mieć obsesję, że ktoś ją obserwuje. Zasłaniała szczelnie żaluzje, zwracała uwagę na zbyt ciekawskich przybyszy i nigdy sama nie wychodziła nocą. Molly poszła do małego przedszkola prywatnego, więc często razem wracały ścieżką wśród drzew prowadzącą na skróty do domu i Elena zawsze nosiła ze sobą latarkę oraz gaz paraliżujący. Pewnego dnia, podczas pobytu w Richmondzie, kupiła broń. Nie był to spontaniczny zakup, lecz wynik dogłębnie przemyślanej decyzji.

W czasach studenckich jedyną jej rozrywką były zajęcia na strzelnicy, dzięki nim wyrobiła sobie niezłe oko i pewną rękę.

Wybrała model staroświecki, ale bardzo skuteczny, żadnych nowinek, samopowtarzalnych pistoletów, tylko klasyczny colt z drewnianą rączką i sześciostrzałowym magazynkiem. Nie miała zamiaru go używać, choć jej poczucie bezpieczeństwa dziwnie wzrastało, gdy trzymała w dłoniach solidną i gładką w dotyku kolbę.

Schowała broń do sejfu, ale kiedy miała iść przez las, zabierała ją ze sobą, ponieważ obawiała się dzikich zwierząt, od których roiło się w okolicy. W jej wspomnieniach cień nad drogą malał, aż zamienił się w sporego kruka, których było w okolicy sporo; przynajmniej tak twierdził chiropterolog amator.


Pierwsza wiosna i lato w Mystic Falls były wspaniałe, pogoda dopisywała, a ludzi przed wakacjami przybywało z tygodnia na tydzień.

O planach budowy tamy po raz pierwszy usłyszała z ust pacjenta. Wszedł do jej gabinetu mocno już posunięty w latach mężczyzna. Miał problem z kolanem, które przeciążył podczas wielogodzinnego wędkowania „na podryw”. Był gadatliwy i sympatyczny, podczas badania opowiedział jej wszystko o technikach łapania ryb oraz swoich przygodach.

– Szkoda tylko – dodał – że te wspaniałe czasy w Mystic Falls się kończą.

Pomyślała, że mówi cały czas o łowisku.

– A co? Ryby uciekły? – zażartowała dla podtrzymania miłej konwersacji.

– Gdzieżby, jest ich więcej niż kiedykolwiek, ale kiedy zrobią tu zaporę, skończą się złote lata wędkowania. Bo wie pani...

Myślała, że się przesłyszała i zaśmiała się nieco sztucznie.

– To jakiś dowcip z tą zaporą?

– Jaki tam dowcip, pani kochana, toż wszyscy wiedzą. Od ponad sześciu lat przygotowują się do zbudowania tu hydroelektrowni. Robili pomiary przepływu wód, geologiczne i licho wie jeszcze jakie. Od pewnego czasu, bodajże od półtora roku plany są już gotowe. Pani o tym nie wiedziała?
Skinęła tylko głową, bo nagle zalała ją fala wściekłości. Gdy wędkarz wyszedł, kazała Isabelle zatrzymać pacjentów i zadzwoniła do Briana.

– Czy to prawda, że na miejscu Mystic Falls ma powstać zapora? – zapytała, cedząc słowa przez zęby.

Po drugiej stronie zapadła cisza i nagle zupełnie zmienionym tonem, tak różnym od typowego dla siebie śliskiego ugrzecznienia, zapytał:

– Skąd wiesz?

– Nieważne, skąd wiem, pytam, czy to prawda?

– Prawda czy nieprawda. Od wielu lat o tym mówią, a nic się w tym kierunku nie dzieje, pewnie doczekamy starości i hydroelektrownia powstanie dopiero za życia naszych wnuków.

– Z tego, co wiem, plany są gotowe i wcale nie wygląda na to, że dotyczą odległej przyszłości.

Znowu chwila ciszy.

– Nie przejmuj się tym tak bardzo – powiedział chłodno z wyraźnym lekceważeniem. – Obojętnie, co się stanie, i tak rząd wykupi twój dom. Zapewniam cię, nie stracisz na tym.

Trzasnęła słuchawką.

Nie chodziło o pieniądze, bo zysk nie figurował na liście jej życiowych priorytetów. Pokochała to miejsce, swój wspaniały dom oraz niezwykłą okolicę, nawiązała – czasem z oporami, czasem zupełnie spontaniczne – kontakty z ludźmi, polubiła ich i dobrze się tu poczuła.

Tama miała wszystko zmienić, sprawić, że będzie musiała zaczynać od początku, w innym miejscu, wśród innych ludzi. Nie miała charakteru nomady, przywiązywała się do miejsc i osób, a każda zmiana była dla niej poważnym wyzwaniem. Gdy tu przyjechała, pomyślała, że warto było szukać, bo znalazła dla siebie wymarzony raj. Bezpieczny, spokojny, dający w prezencie zwyczajne codzienne szczęście. W obliczu nowych faktów wszystkie te plany nabrały charakteru tymczasowości.

Zamiast solidnego poczucia stabilizacji, dostała niepewność i brak perspektyw.

Ręce jej opadły. Gdyby Brian ją uprzedził, prawdopodobnie nie zdecydowałaby się na zapuszczenie tu korzeni.

Isabelle była bardzo zdziwiona, że Elena o niczym nie wiedziała.

– Słuchy o tamie krążą od kilku lat – powiedziała. – Znałam nawet pewnego całkiem miłego inżyniera, który nadzorował prace badawcze, od niego wiem, że plany są bardzo realne.

– Co tu dokładnie chcą zrobić? – zapytała z rezygnacją w głosie.

– Zamkną dolinę i zbudują zaporę. Na miejscu miasteczka powstanie ogromne jezioro, które będzie zasilać hydroelektrownię. Z tego, co mówił, wynikało, że ze względu na kształt doliny jest to niemal idealna lokalizacja.

– A co z mieszkańcami?

Nie dawała jej spokoju wizja doliny zatopionej przez gigantyczne jezioro.

– Gdy zapadnie ostateczna decyzja, rząd ma wykupić nasze działki i zaoferować nam inne, równie malownicze, miejsce do przesiedlenia. Niektórzy z mieszkańców są całkiem z tego zadowoleni, inni odgrażają się, iż nigdy nie opuszczą swoich domów, ale gdy na poważnie wkroczą tu maszyny, obawiam się, że nikt z nas nie będzie miał wyjścia. Ty patrzysz na to inaczej, z punktu widzenia przybysza, dla ciebie zmiana będzie tylko kolejną przeprowadzką, ja i wielu z tych, którzy się tu wychowali, nie wyobrażamy sobie innego miejsca do życia. Znamy tu każdy kamień, każdą ścieżkę, tu są nasze korzenie. Tego nie da się odbudować nigdzie indziej. Dlatego tama jest tematem, którego się nie porusza, nie omawia przy kolacji. Nie usłyszysz z ust miejscowych słów takich jak „zapora”, czy „hydroelektrownia”. Wszyscy rozumieją, że to jest konieczność, ale większość pyta, dlaczego właśnie nas to spotkało.

Nie wypadało jej zaprotestować, co prawda zdążyła już pokochać dolinę, lecz nie wiązała ją wspólna przeszłość tak jak rdzennych mieszkańców.

Rozczarowała się co do Briana i cały czas była na niego zła. Winiła go, że nie uprzedził jej o planach zagospodarowania terenu. Od tej pory, kiedy przypadkiem go spotykała, natychmiast odwracała wzrok. Była pewna, że na sprzedaży tego domu zrobił interes życia.



Gdy nadeszła jesień, a z nią pierwsze chłody, opustoszały także pola kempingowe. Mając nieco wolnego czasu, postanowiła zainwestować w siebie.

Dysponowała niewielką kwotą zaoszczędzonych pieniędzy i odpowiednią porcją determinacji. Kupiła narty, ale nie zwykłe zjazdówki, lecz najprawdziwszy sprzęt do biegania. Postanowiła zimą, zamiast umierać z nudów zamknięta w domu, przypomnieć sobie jazdę na łyżwach i nauczyć się narciarstwa biegowego.

Po tych zakupach nie mogła się już doczekać pierwszego śniegu, aby wypróbować nowy sprzęt. Namówiła także siostrzenicę do spróbowania zabawy z rakietami śnieżnymi.

Od grudnia do połowy marca, w przeciwieństwie do poprzedniej zimy, kiedy marzyła jedynie o wiośnie, bawiły się wspólnie w traperów, budowały ogromne igloo, razem próbowały okiełznać łyżwy; przy czym okazało się, że w konkursie na brak koordynacji i najdziwniejsze ewolucje obie miały gwarantowane pierwsze miejsce.

Elena przekonała się także, że jazda na nartach nie jest sportem ani łatwym, ani bezpiecznym. Przez dwa tygodnie z rozpaczliwym skutkiem i wywichniętym nadgarstkiem uczyła się wykonywać podstawowe obowiązki domowe, ale nie porzuciła myśli o bieganiu i po kilku tygodniach okazało się, że całkiem nieźle sobie radzi.

Wokół niej po raz pierwszy w życiu zaroiło się od ludzi, z niektórymi udało jej się nawet nawiązać całkiem bliskie relacje. Było to o tyle zaskakujące, że do tej pory uważała się za kompletnego samotnika, a krytycznie zaniżona samoocena skłaniała do przyjęcia wniosku, że nie ma jakichkolwiek szans, by zdobyć przyjaciół. W tym mniemaniu utwierdzała Vic przeszłość, która odcisnęła się piętnem na wszystkich jej dotychczasowych kontaktach.

I właśnie wtedy, gdy powoli odzyskiwała równowagę, odnajdywała sens i radość życia, do jej świata wtargnął mrok

1 komentarz:

  1. Rozdział mi się podobał, jednak zdarzają ci się małe błędy. Szczególnie na początku rozdziału było dużo powtórzeń. Imiona można zastąpić nazwiskami albo wyglądem postaci, imię Caroline pojawiło się niepotrzebnie aż kilka razy w pewnym momencie.
    „ Wszedł do jej gabinetu mocno już posunięty w latach mężczyzna.”
    To zdanie źle brzmi, naprawdę lepiej byłoby napisać po prostu straszy.
    Kilka razy zgubiłaś też przecinki, ale to każdemu się zdarza.
    Podobają mi się u ciebie opisy, chociaż brakuje przedstawienia wyglądu niektórych postaci, to miasto stanęło mi przed oczami w trakcie czytania. Wielki plus za to, bo dobrze wiem, że ciężko jest przepisać swoje wyobrażenie.
    Właśnie to życie Eleny wydawało mi się zbyt cukierkowe, dom i praca, wszystko się układało tak łatwo. A tu niespodzianka, po prostu każdy chce zbić majątek na nieświadomej, młodej dziewczynie. Elenka na razie jest dość naiwna, zobaczymy czy nie wpadnie przez to w inne kłopoty.
    Czekam aż pozna Damona i jak zostanie przedstawiony w twojej opowieści.
    Pozdrawiam,
    ~Golden Eye
    https://wkrainiecienaimroku.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Layout by Yassmine